Trzy dziewczyny z celiakią wdrapały się w niedzielę, 1 sierpnia, na Mnicha (2068 m n.p.m.) w Tatrach Wysokich. Było cudnie, choć nie bez emocji i ekstremalnej pogody. Ale chcę podkreślić pewnie po raz setny, że celiakia to choroba, która naprawdę w niczym nas nie ogranicza. I przekazujcie to swoim dzieciom każdego dnia, a jeszcze lepiej pokazujcie na własnym przykładzie, organizując różne wyprawy, wycieczki, stawiając sobie i bliskim ciekawe wyzwania. Wystarczy minimum logistyki i dieta bezglutenowa okaże się Waszym zbawieniem. Dlaczego?
Własne jedzenie bezglutenowe daje niezależność
Wyobraźcie sobie, że schodzicie z parogodzinnej wycieczki górskiej i marzycie o zjedzeniu w schronisku kawałka ciasta lub kotleta. A tam tłok, rwetes, kolejka do kasy wychodzi poza budynek i czas oczekiwania na jedzenie wynosi około godzinę. Na dodatek takie jedzenie, naprędce przygotowywane, nie zawsze może spełnić oczekiwania konsumenta.
A jeśli masz celiakię to wiesz, że jedzenie bezglutenowe w schronisku i w ogóle poza domem praktycznie nie istnieje. Dlatego niesiesz w plecaku swój kotlet (mielony lub schabowy), wafle w czekoladzie, kawałek ciasta (znakomicie się sprawdza migdałowe brownie bez cukru KLIK), trzy jajka na twardo, kabanosy, mogą być też krówki albo słodkie mleczko w tubce. Siadasz w schronisku lub na ławce i jesteś gość. Nie czekasz w kolejce, nie jesteś zdany na łaskę humorzastego kucharza, nikomu nie musisz tłumaczyć, że ma usmażyć kawałek mięsa na patelni ze świeżym olejem (a on i tak z braku czasu najczęściej zrobi po swojemu)…. Zjadasz od razu swoje smakołyki, prawdziwe jedzenie, takie jak lubisz i jakie lubi Twoja celiakia 😎, czyli jelita, które mają swoje specjalne wymagania.
Dlatego mówię, że celiakia i dieta bezglutenowa jest w takich sytuacjach zbawieniem. Pamiętajcie, że niezależność to podstawa, no i gwarancja restrykcyjnej diety bezglutenowej. Ale wracamy do Mnicha.
Mnich leży w Tatrach Wysokich, ma prawie 2100 m n.p.m. Nie wiedzie nań oznakowany szlak, mimo to na szczyt można wejść bez przewodnika. Jednakże nie jest to zalecane początkującym wspinaczom ani turystom. Mnich to wymagająca góra, na którą trzeba wejść w uprzęży, na linie – inaczej utknie się na szczycie bez możliwości zejścia.
Wyprawę zaplanowałyśmy w czwórkę: Ela (gospodyni pensjonatu bezglutenowego Moje Tatry), Ania (lekarka z celiakią), mój 12-letni syn Antek i ja. Zaprosiliśmy do współpracy ratownika TOPR i przewodnika w jednym. Ponieważ ma on uprawnienia do wjazdu samochodem niemal pod samo Morskie Oko, mieliśmy ułatwione zadanie 😎 -zamiast iść 10 km, przemierzyliśmy ten nudny. asfaltowy odcinek autem.
Ale cała wyprawa zaczęła się o godzinie 3.30 w nocy – o tej porze Wojtek przyjechał pod pensjonat, zapakował nas do auta i ruszyliśmy. Przed godziną 5 rano, jeszcze przed świtem, byliśmy już przy schronisku. Pogoda nie była idealna, ale dziarsko maszerowaliśmy cudnym szlakiem, by przed 7 rano być u podnóża Mnicha. Zaczynały się zbierać deszczowe chmury, więc musieliśmy się spieszyć. Założyliśmy uprzęże i kaski i wyznaczyliśmy pary do wejścia z przewodnikiem (na Mnicha może on wprowadzać naraz po 2 osoby). Na pierwszy ogień poszliśmy Antek i ja, droga była dość krótka, wspinaczka momentami była ekscytująca (kilka ekspozycji), ale przewodnik nas asekurował liną i podpowiadał, gdzie stawiać nogi, gdzie układać ręce. Po około pół godzinie byliśmy na szczycie, ufff. Nie było czasu na długą radość, pstryk szybkie foty i trzeba było schodzić – bo chmury nie wróżyły niczego dobrego. A deszcz i burza to najgorsze, co może spotkać wspinacza, zwłaszcza amatora.
Przyznam, że zejście z Mnicha było dla mnie dużym wyzwaniem, zresztą dla mnie zawsze zejścia z wymagających gór są gorsze od wejść … Nie rozumiałam, dlaczego przewodnik każe mi się tyłem odchylić i rzucić się ze szczytu…. Po chwilach obustronnych emocji niemal zepchnął mnie z góry, nie pozwolił trzymać liny, musiałam schodzić na wyprostowanych, szeroko rozstawionych nogach, musiałam też przyjąć pozycje siedzącą. Jednocześnie zaczął kropić deszcz, zerwał się wiatr i w ogóle miałam taką adrenalinę, jak chyba nigdy wcześniej …. Otuchy dodawał mi z góry mój Antek, oaza spokoju i źródło mojej siły w wysokich górach. Nie wiem, jak znalazłam się na dole, a już po chwili po pionowej ścianie zaczął schodzić mój 12-latek. Szło mu o wiele lepiej niż mi, byłam z niego bardzo dumna.
Na dole stały zziębnięte i zlane deszczem Ela z Anią. Wojtek zapytał, czy chcą wejść. Zgodnie orzekły, że tak, o ile to jest bezpieczne. I poszli …. Byłam w szoku, ja w takiej pogodzie na pewno nie zdecydowałabym się na tak trudną wspinaczkę … Ale w końcu Ela to góralka z krwi i kości, a Ania jest lekarzem na SOR-ze. babki ze stali 😎
Oni poszli, a my z Antkiem staliśmy pod skałą, zlani deszczem, który ciągle siekał nas po twarzach i smagani wzmagającym się wiatrem. Zdołałam jedynie wyjąć termos z herbatą i napoić nas gorącym płynem. Nie było mowy o jedzeniu, choć głód wciskał nam żołądki do kręgosłupa. Wiedziałam, że czeka nas przynajmniej godzina marznięcia. Na szczęście w tym momencie z Mnicha zszedł inny przewodnik ze swoimi klientami i oznajmił, że na polecenie Wojtka odprowadzi nas do schroniska. Ruszyliśmy, w deszczu i wichurze, raz po raz spoglądając na ścianę Mnicha, po której właziły nasze dzielne towarzyszki. Deszcz lał niemiłosiernie, dobre buty z goretexu mieliśmy tak przemoknięte, że w środku chlupała nam woda.
Wreszcie dotarliśmy szczęśliwie do schroniska przy Morskim Oku, Antek poleciał do kolejki po kinderki, a ja wyjęłam termos i nasz prowiancik: kabanosy, jajka, wafle ryżowe w czekoladzie, mleczko słodzone w tubce i …. na deser migdałowe brownie, upieczone dzień wcześniej. To była uczta! Siedzieliśmy ściśnięci przy stoliku (schronisko było totalnie przepełnione, z powodu deszczu wszyscy turyści tłoczyli się wewnątrz), ale myślami byliśmy na Mnichu, z naszymi dziewczynami. Dotarły z Wojtkiem do schroniska po około półtorej godziny, tak samo mokrzy i tak samo szczęśliwi.
Przyznam, że w mojej krótkiej historii tatrzańskiego łazika, wejście na Mnicha (a właściwie zejście z niego) było najbardziej emocjonujące. Byłam na Kościelcu, Świnicy, Granatach, Zawracie, Szpiglasowym Wierchu, na Rysach od polskiej i słowackiej strony, nawet na Gerlachu, poza tym na paru innych dwutysięcznikach, ale Mnich dostarczył mi najwięcej adrenaliny. Najtrudniejsze dla mnie było zejście na linie, „rzucenie” się w przepaść ze szczytu i strach o Antka, zresztą zupełnie niepotrzebny, bo młody schodził niemal jak małpa i mówił potem, że nie było strasznie. Śmiał się za to ze mnie, z mojej paniki na szczycie, gdy rozpaczliwie chwytałam przewodnika, który spychał mnie w przepaść….
Ale mamy to za sobą i wiem, że zarówno Antek, jak i ja, i Ela i Ania, będziemy czerpać z tej przygody ogromną wewnętrzną siłę. Powtarzam: celiakia i dieta bezglutenowa nie są żadnym ograniczeniem. Po prostu wrzucasz do plecaka trochę jedzenia i idziesz.
KOMENTARZE