Dziś mija rok, gdy wyzdrowiałam z Covid-19, skończyła mi się izolacja i wróciłam do mojej rodziny, szczęśliwa, że żyję, chodzę i samodzielnie funkcjonuję. Mam celiakię, astmę, parę innych chorób autoimmunizacyjnych. W tej sytuacji Covid-19 brzmiał jak wyrok w 2021 roku, gdy szczepionki dla mojej grupy wiekowej były jeszcze niedostępne. Pamiętam, jak ledwie stojąc, przez szybę tarasu w Tatrach żegnałam się z mężem nie wiedząc, czy jeszcze się zobaczymy. Brzmi jak historia z taniego romansu? Ok, kto przeżył, wie, jakie to emocje i się nie dziwi moim słowom.
Był luty 2021 r. Spędzałam czas z rodziną u Eli w bezglutenowym pensjonacie Moje Tatry. Kończyłam prace nad moją książką „W kuchni Bezglutenowej Mamy” , dniem i nocą byłam na łączach z graficzka i korektorką, termin oddania do druku zbliżał się nieubłagalnie. Wokół szalał koronawirus, na Podhalu nikt nie nosił maseczek, a ja myślałam: „żeby tylko nie zachorować przed oddaniem książki do druku”. Bo wtedy klapa, kary w drukarni itd.
Byłam zmęczona, niewyspana i prawie cały czas lekko bolało mnie gardło. Do tego ostatniego akurat byłam przyzwyczajona, bo mam alergię krzyżową na wiele produktów (OAS – zespół alergii jamy ustnej). Ssałam cholinex, strepsils, psikałam lactoangin, piłam szałwię i dawałam radę. Wreszcie na początku marca książka pojechała do drukarni, skończyły się ferie i mąż z dziećmi wrócił do domu (pies został ze mną), a do mnie w Tatry dojechała korektorka Marta. Miałyśmy spędzić zasłużone parę dni na łażeniu po dolinkach i nicnierobieniu.
W środę odebrałam Martę z dworca w Krakowie, było cudnie ciepło, szwendałyśmy się po rynku, potem trzy godziny jechałyśmy samochodem do Eli (były korki). Wieczór spędziłyśmy razem, siedząc przy winie w karczmie. Następnego dnia poszłyśmy na cały dzień z moim psiakiem do Doliny Chochołowskiej (musiałyśmy tam dojechać, spędzając w aucie jakieś 2 godziny), a mnie coraz bardziej drapało w gardle i robiłam się słaba …. Wieczorem zaczął mnie boleć kark – chyba po raz pierwszy w życiu. Marta spytała wtedy:
W sobotę rano obudziłam się z potwornym bólem gardła, ogromnym pragnieniem i bólem karku. Podświadomie czułam, że coś jest nie tak, jak zwykle. Umówiłam się na test w Nowym Targu. Automatycznie zostałam objęta kwarantanną. Nie podałam adresu pensjonatu, bo tam nie mogłam zostać. Całe szczęście, że na przeciwko Moich Tatr sąsiadka Eli ma wolno stojący domek wczasowy z ogrzewaniem – tam się ulokowałam na parterze i tę kwaterkę podałam do systemu w Sanepidzie i policji. Zabrałam ze sobą prowiant i gotowe bezglutenowe obiady, termos, wodę, herbatę, jajka. Ela przyniosła mi pulsoksymetr, parówki i witaminę C, tak na początek. Mierzyłam to nasycenie krwi tlenem, jak widziałam, że zbliża się do ponoć niskiego poziomu 94, to serce przestawało mi bić …
No i z godziny na godzinę stawałam się coraz słabsza.
Na tapczanie rozłożyłam sobie śpiwór i poduszki, a na podłodze – legowisko i miskę dla Fiszki. Zaparzyłam litrowy termos herbaty i ustawiłam go na stoliku nocnym wraz z dzbanem wody oraz szklanką. Odpaliłam komputer i wysłałam mężowi wszystkie najważniejsze hasła. Zdążyłam jeszcze z informatykiem utworzyć konto do sklepu, by uruchomić sprzedaż mojej bezglutenowej książki kucharskiej, zaprogramowałam też parę postów na fejsbuku. Siły schodziły ze mnie jak powietrze z balonu. Godzina po godzinie. Każda czynność wymagała coraz więcej wysiłku i odpoczynku. W gardle miałam już tysiąc żyletek. Co chwilę zakładałam pulsoksymetr na palec.
Jednocześnie trzęsłam się jak osika, czekając na wynik testu. Po znajomości miałam go dostać jeszcze tego wieczoru, od zaprzyjaźnionej lekarki. Odpędzałam złe myśli, wiedząc, że pozytywne myślenie potrafi zdziałać cuda. Ale mój układ pokarmowy wiedział swoje i działał z poczwórna siłą, perystaltyka jelit działała w trybie mega turbo …. Wreszcie o godzinie 21 dostałam telefon. Wynik pozytywny. No, celiakia i Covid-19 i astma i tych parę innych chorób autoimmunizacyjnych … Super 😟
Zanim padłam bez życia na cztery dobre dni, zdążyłam zadzwonić do mamy mojej kolonistki, która jest pulmonolożką i pracowała wtedy na oddziale covidowym. Justyna, sama ledwie żywa ze zmęczenia po długim dyżurze, w żołnierskim skrócie przekazała mi to, co najważniejsze (moje notatki na zdjęciu obok). Potem dzwoniła lub pisała codziennie by sprawdzać, co się ze mną dzieje. Niestety przekazała mi coś, co spędzało mi sen z powiek przez 10 dni: w Covid-19 przełom następuje po 7 dniach. Wtedy robi się albo lepiej albo gorzej ….. Co gorsza, nikt nie umiał powiedzieć, od kiedy liczy się te siedem dni: czy od wystąpienia pierwszych lekkich czy poważnych objawów, czy od momentu zakażenia …
A jakie miałam objawy przy celiakii i Covid-19 i astmie? Na szczęście nie działo się nic spektakularnego, mogłam swobodnie oddychać. I z tego najbardziej się cieszyłam!
Oczywiście coś musiałam jeść w czasie choroby, aczkolwiek posilałam się raczej z rozsądku, niż z głodu. Naprzeciwko mojej kwaterki był bezglutenowy pensjonat Moje Tatry, więc Ela podrzucała mi ugotowane jajka, zupy, parówki, warzywa. Dostarczała też świeży chleb bezglutenowy, krojony kanapkowy z Balvitenu, bo akurat zrobiła zapas z piekarni. Ustawiała wszystko na tarasie i zabierała Fiszkę na spacer.
Potem, gdy poczułam się lepiej, gotowałam sobie szybkie, gotowe dania bezglutenowe: tortellini (wrzucałam na 2 minuty do wrzątku i gotowe), owsianki w kubeczku (zalać wrzątkiem i gotowe), gnocchi (kopytka), gorące kubki. Miałam też oczywiście jajka, parówki, paprykę i kalarepę, jakieś przekąski. Nie wiem, czy było to smaczne, bo zbytnio nie czułam smaku, ale podobała mi się konsystencja i to że, jedzenie było przyjemnie ciepłe. Dobre i to 😎😎😋
Mój drewniany, uroczy góralski domek był w pełni wyposażony: miałam kuchenkę indukcyjną, garnki, czajnik, lodówkę, mikrofalę, telewizor z netflixem – żyć nie umierać – i tego się trzymałam, skrupulatnie licząc te dni: już minęło owe przełomowe siedem, czy jeszcze nie ….
Fiszka musiała się zadowolić suchą karmą, bo nie miałam produktów, by gotować jej mięsko, warzywka i ryż. Oczywiście nie narzekała, bo jako wnuczka labradorki zjada wszystko. Wszystko. W każdym razie dieta bezglutenowa i Covid-19 nie oznaczały dla mnie głodu.
Przez pierwszych 4-5 dni, gdy byłam najbardziej słaba i bezbronna, cieszyłam się, że jest ze mną Fiszka. W chwilach przytomności miałam do kogo otworzyć przysłowiowy dziób, przytulić. Miała żywą istotę i namiastkę rodziny. A, bo jeszcze nie wspomniałam, że moje dzieci nie wiedział, że mam Covida. Zosia była tuż przed ważnym egzaminem z języka angielskiego i nie chciałam, by martwiła się o mnie. Codziennie rozmawiałyśmy przez telefon i mówiłam, że jestem przeziębiona, ale że chodzę po górach, tylko mam lekki katar. Ile mnie kosztowała wysiłku taka „normalna” rozmowa! Tylko ja wiem….
No ale ok. Miałam Fiszkę przy sobie, ale był kłopot z wyprowadzaniem jej „za potrzebą”. W Moich Tatrach były ustanowione dyżury i przychodziła Ela, jej córka lub syn oraz Marta (która na szczęście nie zaraziła się ode mnie koronawirusem), a także zaprzyjaźnieni goście. Po spacerze dezynfekowali ręce, bo przecież smycz, którą trzymali, „przebywała” w domu pełnym wirusa. OK, na dłuższą metę okazało się to bardzo kłopotliwe, więc zapadła decyzja, że mój mąż przyjedzie, by zabrać Fiszkę do Leszna. Wtedy też Zosia zdała egzamin na 100% i dzieci mogły się dowiedzieć, na co jestem chora.
Daniel przyjechał przed południem. W nieużywanej, technicznej łazience wykąpał Fiszkę (w rękawiczkach i w maseczkę) – podjęliśmy wszystkie środki ostrożności, by Daniel nie zaraził się od psa. Pamiętam moment, gdy Daniel stanął z Fiszką na tarasie mojej „samotni”, by pomachać przed wyjazdem do domu, a ja tamowałam z trudem łzy, bo ciągle byłam bardzo słaba i nie wiedziałam, w którą stronę rozwinie się móc Covid-19. Każdego dnia umierały setki ludzi… Nie wiedziałam, czy jeszcze zobaczę moje dzieci i czy wyjdę cało z choroby. To były chyba najgorsze dni w moim życiu.
Kolejne dni choroby mijały nie najgorzej, objawy się wyciszały, a ostatniego dnia izolacji byłam już pewna, że owe magiczne „siedem” dni mam za sobą i już nie będzie gorzej, tylko cały czas lepiej. Wręcz byłam zmęczona siedzeniem w zamknięciu, już nie chciało mi się ciągle spać, miałam dość netflixa i „nosiło mnie”, nie miałam co z sobą zrobić. Jednocześnie nie miałam motywacji do pracy, byłam jakaś taka otępiała, nieogarnięta, gapkowata… Gdy już mogłam opuścić góralski domek, zostałam jeszcze na trzy dni u Eli, by okrzepnąć przed długą podrożą samochodem do domu. Poszłam na spacery dolinami tatrzańskimi i przyznam, że dla mnie, wspinającej się na Gerlach, Łomnicę, Mnicha, Rysy itd. był to niezły wyczyn…. Dziękowałam całej rodzinie w niebie za opiekę i wsparcie i całowałam każdy płatek śniegu 😍
Teraz, gdy ktoś mnie pyta, czy celiakia i Covid -19 oznaczają jakąś szczególną tragedię, odpowiadam: nie. Sama chorowałam, znam wiele dorosłych i dzieci z celiakią, które przeszły Covid-19 (szczepione i nieszczepione) i nikt nie miał dramatycznych objawów. Tak samo nie znam dzieci z celiakią ani dorosłych, którzy po szczepieniu przeciw Covid-19 mieliby jakieś powikłania. Jednym z dowodów jest moja rodzina: mój 74-letni Tata, 15-letnia córka i 43-letnia ja.
Czy chorując na celiakię i Covid-19, mam jakieś powikłania? Tak, bywam częściej zmęczona, nie odzyskałam jeszcze kondycji – a przecież minął rok! Mam delikatne zmiany na płucach – mimo braku objawów ze strony dróg oddechowych. mam też wciąż gorsze wyniki krwi. Jestem jednak pełna optymizmu (tak, ja, urodzona pesymistka!), bo to pestka w porównaniu z tym, jak mogła mnie „przeczołgać” choroba. Minął rok od wyzdrowienia, w tym czasie na covid zmarło kilkoro moich niezaszczepionych znajomych, młodszych i starszych, parę osób jest na intensywnej rehabilitacji, a ja w zasadzie funkcjonuję normalnie. W sumie to miałam szczęście. Dobrze mówię?
PS zapomniałam o jeszcze jednej konsekwencji …- przestałam lubić parówki!
KOMENTARZE