Po deszczowej sobocie niedziela przywitała nas słońcem, więc ruszyliśmy od rana w Góry Sowie. Do plecaka wrzuciłam niewiele bezglutenowego prowiantu, tym razem mega dietetycznego. Tylko zdrowa i pożywna wałówka, ponieważ od czterech dni ograniczam węglowodany do niezbędnego minimum (!). Spędziłam w górach cudowny dzień, słoneczny, choć chłodny. Uwielbiam aktywny wypoczynek, a bezglutenowa dieta nie jest dla mnie żadnym ograniczeniem, o czym zresztą często piszę na blogu. Zerknijcie, jaki bezglutenowy prowiant wrzuciłam do plecaka i co jadłam w schronisku Sowa… Trudno uniknąć tematu jedzenia, w końcu jestem bezglutenową blogerką ;)
Dzięki drodze ekspresowej S-5, droga z Leszna w do Rzeczki w Górach Sowich zajęła nam tylko dwie godziny. Bosko – dwie godziny i jestem w górach! Maleńkie Góry Sowie to co prawda nie strzeliste Tatry, ale na jesienną wędrówkę wystarczą. A przy dzisiejszym dobrobycie w sklepach dieta bezglutenowa w górach to żaden wyczyn ;) – można spontanicznie spakować plecak i jechać, gdzie oczy poniosą.
W plecaku miałam wynalezioną w piwnicy mapę tych gór, więc na miejscu szybko wytyczyliśmy trasę: schronisko Orzeł – schronisko Sowa – Kozie Siodło – Przełęcz Jugowska – schronisko Zygmuntówka – Kozia Równia – Kozie Siodło – schronisko Sowa -schronisko Orzeł. W sam raz na żwawą wędrówkę z psem (jak tylko zwalnialiśmy kroku, marzliśmy). Jesień jeszcze nie zaczerwieniła krajobrazu, ale i tak było co podziwiać.
Przy schronisku Zygmuntówka (chwilowo nieczynnym) zrobiliśmy pierwszy przystanek. Na drewnianym stole znalazły się: pieczeń z wczorajszego obiadu (pokrojona w plasterki), włoski chlebek z brązowego ryżu (niski indeks glikemiczny), orzechy laskowe i nerkowce, porządna garść surowych warzyw oraz słodkość bez cukru: migdały prażone w ksylitolu. A, był jeszcze BIO kefir, który wypiłam wspólnie z futrzakiem. Dzięki tej różnorodności zaspokoiłam głód, a jednocześnie nie zjadłam pustych kalorii. Byłam z siebie bardzo dumna, bo już od czterech dni staram się jeść dietetycznie.
Teraz wiem, że na wędrowanie po Górach Sowich trzeba zabierać bezglutenową kiełbasę. Na trasie natknęliśmy się bowiem na trzy płonące mini – ogniska, przy których grzybiarze i wędrowcy piekli grube śląskie i tym podobne. Chcieli nas poczęstować, ale ja nie mogłam zjeść kiełbasy z nieznanego źródła, a glutenowy Daniel solidarnie podziękował za życzliwość. Zatem, co za tydzień znajdzie się w bezglutenowym prowiancie w plecaku? K i e ł b a s a b e z g l u t e n o w a ;)
Na obiadokolację zatrzymaliśmy się w zaprzyjaźnionym schronisku Sowa. Glutenowy Daniel zamówił czeskie knedle z pieczenią, sosem i warzywami, a ja poprosiłam o herbatę oraz o podgrzanie gęstej zupy bezglutenowej ze słoika – KLIK przepis. Tak już mam, że na wszelkie wyprawy bezglutenowe jeżdżę ze słoikami :), bo:
Porównajcie teraz oba dania na zdjęciu poniżej ;) Zdziwicie się, ale zupełnie nie miałam poczucia straty, a wręcz przeciwnie. Zajadałam ze smakiem ciepłą zupkę i dogryzałam kawałkami domowej pieczeni. Schronisko też nie miało straty, bo:
Najedzeni, zmęczeni i szczęśliwi zapakowaliśmy futrzaka do samochodu i ruszyliśmy do domu. Jeśli dziwicie się, że nie pisałam ani słowa o dzieciach, to przyznam ze smutkiem, że już nie chcą z nami jeździć na żadne wyprawy. Ale na szczęście mamy psa ;)
Jestem z siebie podwójnie dumna, bo:
KOMENTARZE