– Gdy Wojtek skończył 7 lat, lekarka z miejscowej poradni gastrologicznej dla dzieci powiedziała, że on jest już wyleczony z celiakii i odtąd może jeść gluten – wspomina Teresa Dobiała z Leszna (55 lat), mama Wojtka. – Tego dnia syn na kolację dostał kromkę glutenowego chleba. Płakałam, widząc jak ją całuje. Wtedy nie wiedziałam, że podaję mu truciznę…
Wojtek urodził się we wrześniu 1985 roku. Karmiłam go piersią i dopiero w żłobku, w siódmym miesiącu życia, miał pierwszy kontakt z innym jedzeniem. W tym czasie niemowlęta karmiono mieszanką mleka i mąki. Po kilku dniach Wojtek dostał uporczywej biegunki. Przez miesiąc był leczony antybiotykami i wszelkimi innymi lekami. Bez efektu.
– Być może Wojtek nie toleruje mąki. Proszę odstawić pszenicę, żyto, jęczmień i owies. To może być nietolerancja glutenu – zaleciła nam lekarka z przychodni, w której wtedy pracowałam.
Z dnia na dzień uruchomiliśmy w domu małą wytwórnię. Mieliliśmy ryż na mąkę w młynku od kawy, sama piekłam bułeczki ryżowe. Po dziesięciu dniach Wojtek był zdrowy! Biegunka minęła jak ręką odjął.
– Pani syn ma celiakię– zawyrokowała lekarka, a potem potwierdziły to specjalistyczne badania. Nie załamałam się. Nie było internetu, więc gazet wycinaliśmy wzmianki o chorobie Wojtka, przepisy i porady.
– Którą łyżką mieszałam ryż, a którą nasz makaron? A jak pomylę sos glutenowy i bezglutenowy? -głowiłam się w kuchni. Czasem z rozpędu mieszałam wszystko jedną łyżką i już jedzenie Wojtka było glutenowe.
By uniknąć podobnych rozterek, dietę wprowadziłam całej rodzinie. Dla męża, starszego syna i dla mnie dozwolony był tylko zwykły chleb, do którego mieliśmy osobną deskę i nóż. Do rosołu zamiast makaronu jedliśmy wszyscy ryż, sosy zagęszczałam mąką ziemniaczaną lub kukurydzianą, piekłam wyłącznie babki i placki bezglutenowe.
W sklepie spożywczym przy ul. Leszczyńskich znalazłam stoisko z żywnością bezglutenową firmy Glutenex. Ale by kupić te mąki, banany czy soczki, potrzebne było zaświadczenie od lekarza. Niestety, już wtedy te produkty były wielokrotnie droższe od glutenowych.
– Trudno. Dobrze, że w ogóle są na sklepowej półce– mówiłam.
Wiedziałam, że w pojedynkę trudniej radzić sobie z chorobą. Zapisałam się więc do miejscowego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Lesznie, przy którym działało koło przyjaciół dzieci na diecie bezglutenowej. Uznałam, że to potrzebne, by działać na rzecz tych dzieci. W 1987 r. zorganizowaliśmy dla nich pierwszy balik karnawałowy.
– Nasze dzieci od dawna nie jadły parówek. Przygotujecie im na zabawę parę kilo bez kaszy manny? – poprosiliśmy w zaprzyjaźnionej masarni i tak się stało. Z Glutenexu za Poznaniem przywoziliśmy do Leszna raz w miesiącu torty, słodkie rolady, babeczki kokosowe, banany. W siedzibie TPD ważyliśmy to na porcje i wydawaliśmy rodzicom. – Hurra!!! Rolada z kremem truskawkowym! – wołał Wojtek, gdy wracałam wieczorem z kartonikiem pełnym wypieków.
Wakacje? Jeździliśmy, ale zawsze z torbą pełną zawekowanych słoików. Podczas obiadu w restauracji zamawiałam dla Wojtka tylko ryż lub ziemniaki i prosiłam o odgrzanie słoiczka. Spotykałam się zawsze z dużym zrozumieniem i życzliwością. Do dziś wspominam to ze wzruszeniem.
Podobnie było w zerówce. Każdego ranka przywoziłam bezglutenowe pieczywo, a panie kucharki przed zagęszczeniem odlewały dla Wojtka zupę i sosy, zamiast klusek dostawał ziemniaki lub ryż.
– Jaki on ma apetyt – chwaliły.
W 1992 roku, gdy syn skończył 7 lat, lekarka z miejscowej poradni gastroenterologicznej zleciła kontrolną biopsję jelita cienkiego. Wynik: stopień I A. – Świetnie, chłopiec jest zdrowy, wyleczony z celiakii. Od tej pory może jeść gluten – orzekła.
Tego samego wieczora Wojtek dostał pierwszą w życiu kromkę pszennego chleba. Wąchał ją, całował i głaskał.
Tańczył, a ja płakałam ze wzruszenia. – Wreszcie nie będzie miał takich ograniczeń w jedzeniu, nie będzie się czuł inny – cieszyłam się. Wtedy nie wiedziałam, że podaję mu truciznę i że dwanaście lat później będę przez to płakać, ale już nie ze wzruszenia…
Potem nie działo się nic niepokojącego. Dopiero na studiach syn zaczął chorować. Schudł kilkanaście kilo, nękały go biegunki. Poszedł do gastroenterologa dla dorosłych.
– Jak to, pana ktoś wyleczył z celiakii?! – doktor był zszokowany. – Przecież to choroba i dieta na całe życie!
Wynik biopsji nie zostawiał złudzeń: stopień IV C. Stąd blisko do nowotworu jelita cienkiego. Zamiast rozpaczać, zmobilizowaliśmy siły. Z szafek wywędrowały glutenowe mąki, makarony, przyprawy, słodycze, konserwy, dekoracje do ciast, kasze, budynie… Znów przeszliśmy na ścisłą dietę. Nawet masło Wojciech miał oddzielne, by w maselniczce nie zawieruszył się okruch glutenowego chleba…
Po trzech latach kosmki jelitowe u Wojtka zregenerowały się niemal całkowicie. Uff! Syn przytył 20 kilo (nie jest wcale tęgi), wrócił mu apetyt. Dziś jest szczęśliwym mężem, tatą i prowadzi w Lesznie sklep stacjonarny i internetowy z żywnością bezglutenową.
– Mamo, celiakia to choroba genetyczna. Może zbadacie się z tatą?– zaproponował syn, który ciągle tropi nowinki na temat swojej choroby. Tak, powinniśmy pójść na te badania. Ale trochę się obawiam wyniku…
W 1992 roku uwierzyłam lekarce, dla mnie była wówczas autorytetem i widocznie potrzebowaliśmy jej wierzyć…
PS Zdjęcia archiwalne pochodzą z rodzinnego albumu pani Teresy.