Przez kilka lat każdej jesieni suszyłam śliwki w domowej suszarce. Dojrzałe, pachnące i cudownie słodkie przypominały nam zimą taty działkę i upalne lato. Nie udało mi się jednak opracować sposobu na uzyskanie miękkich suszonych śliwek. Moje zawsze były twardawe, ale i tak chrupaliśmy je ze smakiem przed telewizorem. W tym roku mam dla śliwek inne przeznaczenie. Chociaż… jak piszę teraz o tym suszeniu, to znów nabieram chęci do włączenia suszarki…
Nie lubię suszonych śliwek ze sklepu. Wyjątkiem są ekologiczne, ale te są bardzo drogie. Z kolei zwykłe suszone śliwki, jak już nie zawierają śladowych ilości glutenu, to pełno w nim konserwantów i utrwalaczy. W Netto zerknęłam wczoraj na paczkę suszonych śliwek. Czego tam nie było!
Uwielbiam domowe suszone śliwki, zawsze pochodzące z taty działki, a więc dodatkowo wzbogacone witaminą M. W tym roku uznałam, że czas na roczną przerwę w suszeniu. Otworzyłam książki (m. in. Mama Alergika Gotuje) i wybrałam kilka przepisów. Od wczoraj smażę powidła oraz gotuję słodkie kremy do pieczywa i deserów, zastępujące nutellę.
Powidła wyszły znakomite (nie chwaląc się:)) m. in. dlatego, że dodałam do nich cukru dark muscovado (oczywiście połowę porcji z przepisu). Bezkonkurencyjny okazał się bezglutenowy krem daktylowo-śliwkowy, który powstaje szybko i równie szybko znika ze słoiczka (na zdjęciu). Jest tak doskonały, że dorabiam kolejną porcję na zimę. W szerokim rondlu smażą się jeszcze śliwki na karobśliwkę czyli krem niby-czekoladowy. Nie mogę się doczekać efektu.
Tymczasem znikam do garnków i do piekarnika. Śliwki wołają! Czy Was też tak pochłania czarowanie śliwek na zimę? Kupujecie je w markecie, na targu, a może macie szczęście mieć dostęp do działkowych?