– Napisz na blogu, że te bułki są dobre i przepyszne – zalecił Antek, wstając dziś od śniadania.
Ufff, całe szczęście, bo nie byłam pewna efektu. Zgodnie z przepisem dodałam bowiem 350 ml mleka, ale na moje oko ciasto było zbyt zbite. Teraz wiem, dlaczego: do wypieku użyłam bezglutenowej mąki razowej, ale innej firmy, niż autorka książki kucharskiej. Aha, teraz widzę, że wsypałam też za mało drożdży. Bułkom to nie przeszkadzało :).
– 500 g razowej mąki bezglutenowej (Balviten lub Bezgluten);
– 350-400 ml letniego mleka;
– 5 g soli;
– 15 g cukru (może być ksylitol);
– 10 g drożdży w proszku lub 30 g świeżych;
– 2 łyżki oleju;
– 50 g pestek słonecznika, opcjonalnie także sezam, mak, siemię lniane, czarnuszka;
– 1 jajko do posmarowania bułek;
– mąka ziemniaczana lub skrobia kukurydziana bezglutenowa do podsypywania;
Mąkę razową firmy Balviten wymieszałam z suchymi drożdżami (przez niedopatrzenie wsypałam tylko 8 g, a więc zawartość jednego opakowania), solą i cukrem (w ramach „uzdrawiania” przepisu użyłam 1/3 cukru, a 2/3 ksylitolu). Do miski miksera wlałam 350 ml letniego mleka i olej, dodałam suche składniki oraz połowę pestek słonecznika. Oj, mikser miał co robić :). Ciężko mu szło, bo ciasto szybo zgęstniało.
W rondelku zostało jeszcze trochę letniego mleka, więc „na oko” wlewałam po odrobince i dalej miksowałam. Trochę się bałam, że przesadzę z płynem i uformowane bułki rozpłyną się na blaszce, ale w bezglutenowe pieczenie wpisane jest ryzyko zawodowe :).
Gdy ciasto uzyskało nieco rzadszą konsystencję (ale nadal zwartą), zostawiłam je na 20 minut do rośnięcia. Potem rękoma posypanymi mąką formowałam na blaszce bułeczki.
Z tej ilości ciasta wyszło 20 sztuk (mniejszych i większych). Kształtne kulki przykryłam wilgotną ściereczką. W naszej spółdzielni wyłączyli już ogrzewanie, więc kaloryfer przestał spełniać rolę w bezglutenowym pieczeniu. Pozostał mi piekarnik. Nastawiłam temperaturę na 50 stopni C, włączyłam termoobieg, a blachę ustawiłam na otwartych drzwiczkach (nie za blisko, by bułki za szybko nie urosły). Przez godzinę czekałam w napięciu…
Moje razowe bułeczki bezglutenowe urosły! Może nie spektakularnie, ale wyraźnie powiększyły objętość (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że użyłam zbyt mało drożdży). Piekarnik nastawiłam na 180 stopni C i wyłączyłam termoobieg. Wstawiłam do środka naczynie żaroodporne z gorącą wodą, by nawilżała powietrze. Roztrzepanym jajkiem (w temperaturze pokojowej) posmarowałam bułeczki i posypałam nasionami: makiem, czarnuszką i słonecznikiem. Wstawiłam do piekarnika na 25 minut (do zbrązowienia). Znów czekałam.
Zbliżała się północ, a więc czas niejedzenia węglowodanów :). Wiedziałam, że dopiero rano spróbuję wypieku i musiałam wytrwać w niepewności, wdychając do snu przemiły zapach świeżych bułeczek.
– Na wszelki wypadek za parę dni dodam jeszcze więcej mleka – pocieszałam się na wszelki wypadek. – A dla zmniejszenia alergenów użyję ryżowego – postanowiłam.
Obawy okazały się płonne. Dziś o 6.30 w mgnieniu oka pochłonęłam bułkę z czarnuszką i masłem. Mniam, smaczna i dość miękka. Teraz wiem, że gdy dodam przepisową ilość drożdży i nieco więcej mleka, bułki będą jeszcze bardziej miękkie i doskonałe.
Ostateczną ocenę zostawiłam jednak dzieciom. Zosia na śniadanie zjadła a’la bezglutenowego hamburgera (owa bułka posmarowana masłem, wyłożona indykiem w ziołach na parze, chwilę zapieczona w piekarniku).
– Mamo, jaka pyszna! – zawołała, zerkając z uznaniem na blachę pełną wypieczonych bułeczek.
Antek jest bardziej krytyczny wobec bezglutenowego pieczywa, byłam więc ciekawa jego opinii. Spałaszował dwie sztuki i pochwalił ;) – jak napisałam we wstępie.
A ja przekonałam się, że przepisy bezglutenowe trzeba traktować albo precyzyjnie, albo z dystansem. Jeśli więc autor zaleca mąkę konkretnego producenta i do niej dopasowuje konkretne składniki oraz ich ilość, to lepiej się tego trzymać. Eksperymenty warto zostawić sobie na nieco późniejszy etap, gdy umiemy już ocenić konsystencję ciasta i intuicyjnie dodać to, czego brakuje :).
(*) Przepis pochodzi z książki „120 przepisów bezglutenowych” autorstwa Beaty Połatyńskiej.
KOMENTARZE