Tak jak pisałam wczoraj, w pierwszej części „sagi” o sanatoriach – mam złe doświadczenia z polskich uzdrowisk . Przekonałam się, że świadomość personelu na temat diety bezglutenowej jest minimalna. A to za mało, by unikać błędów żywieniowych. Jak dowiedziałam się od internautów na Facebooku, są wyjątki. Ale ja wiem jedno: nie odważę się wysłać samej Zosi do sanatorium. Oto relacja z sanatorium dla matki z dzieckiem CIS w Szczawnie – Zdrój.
Więcej o tym, dlaczego tak trudno o dietę bezglutenową w sanatorium – KLIKNIJ.
Byliśmy tam w sierpniu 2012 r. Skierowanie na trzytygodniowe leczenie z tytułu celiakii mieli zarówno Antek, jak i Zosia. Ich pobyt był więc darmowy, za siebie płaciłam około 1,6 tys,. zł (wyszło dość tanio, bo była jakaś promocja). Za całą trójkę zapłaciłam jeszcze opłatę klimatyczną, w sumie niespełna 200 zł.
Kilka tygodni przed wyjazdem rozmawiałam telefonicznie z tamtejszą dietetyczką o naszej diecie. Zapewniała, że kuracjuszy z celiakią przyjmują od lat i karmią ich bezglutenowo. Ale diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach….
– Czy zapewnicie nam bezglutenowe pieczywo?
– Oczywiście, mamy kukurydziany, świeży chlebek – oznajmiła dietetyczka.
– A z jakiej firmy? – dopytywałam.
– Ojej, nie pamiętam teraz nazwy… Ta firma, która dostarcza nam pieczywo, wypieka u siebie taki chlebek – wyjaśniła dietetyczka.
Od tego momentu wiedziałam, że pojadę tam z kartonami własnego prowiantu….
– A jakie macie bezglutenowe wędliny? – spytałam, nie oczekując już dobrych wiadomości.
– Specjalnych bezglutenowych wędlin nie mamy, wie pani, stawka żywieniowa, poza tym towar jest dostarczany przez firmę, która wygrała przetarg… Ale upieczemy wam schab, może być?
Już widziałam nasze dzieci-niejadki, które codziennie zajadają schab do chleba i bułek…. OK – z grubsza wiedziałam, czego się spodziewać… Umówiłam się więc z dietetyczką, że przywiozę ulubiony przez dzieci chleb, bułki, makaron, bezglutenowe salami (z Żywca), szynki, ciasteczka, kiełbaski, keczup itp., a w zamian za doprowiantowanie sanatoryjnej spiżarni będziemy dostawać więcej warzyw do każdego posiłku (bo wiem, że w sanatoriach podają duuużo ziemniaków, ale innych warzyw skąpią). Do Szczawna – Zdrój nie miałam daleko, więc wędliny zapakowałam do termicznej torby pełnej zamrożonych wkładów. Obładowana bezglutenowym prowiantem dotarłam z dziećmi na kurację.
W Szczawnie – Zdrój działa jedna centralna kuchnia, z której posiłki są rozwożone po kilku obiektach całego uzdrowiska.
Przy stołówce w naszym sanatorium CIS dla maluszków działała maleńka kuchnia, z której wydawano posiłki. Była tam gazówka, ale bez piekarnika. Odpadało więc odpiekanie bułeczek, można było jedynie odparowywać nasze pieczywo. Wiedziałam o tym od dietetyczki, która miała zadbać o garnek, sitko, ściereczkę i pokrywkę.
Kelnerki jednak były zapracowane (chyba brakowało etatów), poza tym nie bardzo radziły sobie z odparowywaniem chleba i bułek, więc umówiłam się, że codziennie rano sama to zrobię. Szło kiepsko, bo sitko (a w zasadzie durszlak) było za małe i większość pary wylatywała, zamiast nasączać pieczywo… Zażądałam więc od dietetyczki porządnego sprzętu.
– Przed panią mieliśmy tu tyle mam z bezglutenowymi dziećmi i nikt tak nie cudował. Dzieci jadły nasz kukurydziany chlebek i nikt nie narzekał – dziwiła się lekarka (!), kręcąc z dezaprobatą głową, a kelnerki na mój widok dostawały gęsiej skórki (rozumiem je: w końcu ktoś obcy kręcił im się codziennie po kuchni).
Wreszcie do kuchni dotarł profesjonalny garnek do odparowywania pyz, a kelnerki po krótkim przeszkoleniu posiadły skomplikowaną (!) sztukę odparowywania naszych bułek.
Z dietetyczką zawarłam umowę: każdego ranka patrzę na ogólny jadłospis przy stołówce i jeśli zobaczę tam coś niepokojącego, dzwonię do niej, by ustalić podmianę jakiegoś dania.
Raz zobaczyłam w menu kotlety panierowane w płatkach kukurydzianych. Intuicja podpowiedziała mi, że będzie problem.
– Te kotlety nie mogą być dla was? Przecież płatki kukurydziane są bezglutenowe? – dietetyczka była zdumiona, gdy dowiedziała się, że zawierają słód jęczmienny. Zaproponowała mi kotlety bez panierki. – OK, przynajmniej będą „czyste” – ucieszyłam się.
Pewnej soboty na obiad dostaliśmy zupę jarzynową z kluseczkami. Wyglądała nieco inaczej, niż zupa na glutenowych stołach, ale trudno było mi uwierzyć, że komuś chciało się lepić maleńkie, bezglutenowe kluseczki… Kilka razy pytałam kelnerkę, czy ta zupa naprawdę jest bezglutenowa. Prosiłam nawet, by upewniła się w centralnej kuchni.
– Tak, to jest zupa specjalnie dla was, przyjechała w osobnym garnku, jest na pewno bezglutenowa – mówiła po sprawdzeniu kelnerka.
Z duszą na ramieniu pozwoliłam dzieciom zjeść tę zupę, sama też zjadłam pół porcji. Do dziś nie mogę sobie tego darować, bo intuicja podpowiadała mi, że te kluseczki….
Miałam rację. Były glutenowe! Odchorowałyśmy je z Zosią. Potem nie spałam kilka nocy, śniły mi się koszmary. Awantura u dietetyczki niewiele dała. Cóż mi dało jej „przepraszam”? I to tłumaczenie, że w weekend kuchnia nie miała nadzoru…
Nikt nas tam nie rozpieszczał naleśnikami, racuchami, plackami ziemniaczanymi. Nic z tych rzeczy. Dania były monotonne, zupy ciągle kartoflane, a wpadek bez liku.
Zresztą wolałam bez rozpieszczania, prosto, a bezpiecznie. Ale gdyby nie Auchan, Biedronka, Tesco i Netto, to nie wiem, jak byśmy przeżyli te trzy tygodnie. Dzięki marketom mieliśmy zawsze swoje bezglutenowe wędliny, parówki, kiełbaski, jogurty. W pokoiku miałam lodówkę, w której trzymałam te wiktuały, a do stołówki zabierałam tylko te produkty, na która akurat mieliśmy ochotę na śniadanie lub na kolację.
– Do tej pory wszystkie bezglutenowe dzieci jadły te parówki, które dawała nasza kuchnia, i nikt nie protestował, żadna mama tak nie cudowała – pokiwała głową lekarka, gdy pewnego poranka znów spotkałyśmy się w kuchni i stałam przy garnku z naszymi kiełbaskami.
Trudno mi było dyskutować. Co miałam powiedzieć: że taka dieta bezglutenowa w sanatorium jest zaprzeczeniem leczenia dziecka z celiakią?
Ale nasz trzytygodniowy pobyt w górach miał też wiele pozytywnych stron. Niemal codziennie byliśmy na szlaku, wędrując Górami Kamiennymi, Górami Wałbrzyskimi czy Górami Sowimi. Trzy razy dziennie piliśmy znakomite wody mineralne, które świetnie działały na apetyt, a mnie pomagały w przemianie materii :). Park zdrojowy, biblioteka zdrojowa, zajęcia gimnastyczne dla dzieci – to też plusy naszego wypoczynku. W pobliskim Wałbrzychu byliśmy kilka razy na znakomitych spektaklach w Teatrze Lalek, zwiedziliśmy Zamek Książ, ruiny zamku w Zagórzu Śląskim, byliśmy na festiwalu zupy, w parku rozrywki z rynną-zjeżdżalnią. Tak, atrakcji nam nie brakowało.
Tylko ta dieta….
I to w uzdrowisku, które specjalizuje się w leczeniu chorób układu pokarmowego. Na turnusie matek z dziećmi byliśmy jedyną bezglutenową rodziną. Tuż obok naszego sanatorium CIS (dla matek z dziećmi w wieku 3-7 lat) mieściło się sanatorium dla dzieci i młodzieży szkolnej. Jadaliśmy te same posiłki, przygotowywane w tej samej centralnej kuchni, w tej samej stołówce. Wyobraziłam sobie, że za kilka lat nasza Zosia mogłaby sama przyjechać na taki turnus.
– O nie, nigdy w życiu! – postanowiłam jeszcze szybciej, bo od razu zrozumiałam, że sanatoryjne jedzenie zmarnowałoby moje kilkuletnie wysiłki i wydatki związane ze ścisłym stosowaniem diety bezglutenowej. Zosia zna dietę, ale nie zdołałaby sama przeciwstawić się kelnerce, wychowawczyni, kucharce… Więc karmiliby ją wedle swojej wiedzy :(.
W Polsce nie ma i nie było sanatorium przeznaczonego wyłącznie dla dzieci/dorosłych na diecie bezglutenowej. Choć jest szansa na zmianę – KLIKNIJ Szkolenie o diecie bezglutenowej w sanatorium.
Celiacy trafiają do uzdrowisk wraz z dziećmi na konwencjonalnych dietach. I mają prawo oczekiwać, że fachowcy od żywienia zadbają o ich zdrowie.
Ćwierć wieku temu, gdy ja byłam dzieckiem, dietetyczki, kelnerki i kucharki mogły się nie znać na diecie bez glutenu. Ale dzisiaj, w dobie internetu? Gdy Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej każdemu chętnemu ośrodkowi wysyła poradnik i wszelkie pomoce o diecie? Brak słów, prawda?