Udało Wam się dostać skierowanie do sanatorium dla matki z dzieckiem (do 6. roku życia) lub dla samego dziecka? Zapewniono Was, że ośrodek zapewni mu dietę bezglutenową? Nie łudźcie się: to niemożliwe.
Na razie byłam z dziećmi w trzech sanatoriach w Polsce. Gdyby nie Zosi i moja czujność, truli by nas glutenem niemal każdego dnia. Mimo to udało nam się tam wspaniale wypocząć. Jak to możliwe?
Zerknij również na najnowszy projekt Bezglutenowej Mamy – Szkolenie o diecie bezglutenowej w sanatorium.
Pierwsze sanatorium dla matki z dzieckiem, jakie odwiedziliśmy, mieściło się nad morzem w Dąbkach. Gdy tylko dostałam skierowanie do ośrodka „Cegielski”, zadzwoniłam do dietetyczki. Dowiedziałam się, że generalnie nie ma problemu z dietą bezglutenową dla mnie i dla Zosi. I nie ma za to żadnej dodatkowej dopłaty. Kuchnia oferowała, że zamówi bezglutenowe pieczywo specjalistycznych firm, makarony, mąki, ciastka. Gorzej z wędlinami i kiełbasami – dietetyczka zaproponowała, że kucharki mogą upiec nam schab albo szynkę. Nie ma jednak bezglutenowego keczupu, galaretek, płatków kukurydzianych itp.
Rozmawiało się miło, więc doszłyśmy do pewnych uzgodnień. Tym bardziej, że w planie miałam zabrać z nami Antka, wówczas niespełna dwulatka, który nie mógł być jeszcze oficjalnym pacjentem sanatorium.
– Przywiozę ulubione Zosi pieczywo, gotowe bezglutenowe szynki i kiełbaski, salami, keczup, ciastka, przyprawę, kisiele, pasztety i mielonki w konserwie oraz parę innych drobiazgów – zaproponowałam. – W zamian dostanę od Was więcej warzyw oraz codziennie porcję mięsa dla młodszego synka. Może być?
– W porządku, jakoś to sobie dogadamy – zgodziła się dietetyczka.
Z kartonem pełnym jedzenia (oprócz wymienionych produktów wzięłam jeszcze m. in. przekąski: żelki, landrynki, precelki, paluszki, wafle ryżowe, suszone jabłka ) oraz z torbą termiczną pełną wędlin dotarliśmy w środku lata 2011 do Dąbek. Ośrodek „Cegielski” mieścił się nad samym morzem. Dostaliśmy pokój na parterze, maleńki, ale nie narzekałam, bo w tym względzie nie jesteśmy wymagającą rodziną. Zapłaciłam pełną stawkę za siebie (około 1,8 tys. zł, a za Antka jako malca tylko koszt spania w naszym, domowym kojcu – 500 zł).
Pani dietetyczka bez oporów oprowadziła mnie po spiżarni. Byłam nieufna i wolałam zobaczyć, czy faktycznie mają tam towar z bezglutenowej firmy. Uff, zgadzało się – mieli :).
Chleby, mąki, makarony – wszystko z przekreślonym kłosem. Do lodówki w kuchni zaniosłam opisane wędliny, keczupy, dżem i część konserw. Porozmawiałam też z szefową kucharek. Poprosiłam o przestrzeganie reżimu: o osobną łyżkę do mieszania makaronu, osobną patelnię do smażenia kotletów itp. Podpowiedziałam jej, by nasze pieczywo odparowywać jak pyzy, a następnie ułożyć je na papierowej lub czystej bawełnianej ściereczce, by „zgubiło” wodę.
Uzgodniłyśmy, że codziennie na śniadanie dostaniemy z Zosią bezglutenowy chleb, nasz dżem w słoiczku i jakąś naszą wędlinę, np. salami, szynkę. Dodatkowo miałyśmy otrzymywać przydziałowy prowiant: np. jajko, biały lub żółty ser, jogurt. Jeśli glutenowe dzieci na drugie śniadanie miały zaplanowany np. jogurt biszkoptowy, Zosia miała dostać naturalny. Gdy miały być ciastka – na Zosię miały czekać ciasteczka gluten free lub owoce.
Każdego ranka z szefową kuchni omawiałyśmy też menu na resztę dnia. Jeśli jadłospis przewidywał pierogi, nam proponowano np. bezglutenowe naleśniki lub placki ziemniaczane. Zamiast żurku dostawałyśmy zupę jarzynową. Nasze menu było dość bogate i kolorowe. Kuchnia serwowała nam raz po raz domowy schab jako wędlinę, pieczywo było dobrze odparowane i zabezpieczone przed wysychaniem. Tak, akurat Dąbki dbały o nas, jak mogły.
Właśnie w Dąbkach panie kucharki oświeciły mnie w sprawie jajecznicy. Już, już zabierałyśmy się z Zosią do pałaszowania swoich porcji, gdy podbiegła kelnerka i sprzątnęła nam talerze sprzed nosa.
– Nie możecie tego zjeść, w tej jajecznicy jest mąka pszenna – szepnęła nam na ucho i pobiegła do kuchni.
Po chwili otrzymałyśmy nowe porcje z jajecznicą z samych jaj, bez zagęstników i dodatków. Od tamtego czasu wiem, że w sprawie jajecznicy my, celiacy, musimy zachować czujność. Trzy tygodnie minęły wtedy bardzo szybko. Oczywiście, jak to nad polskim morzem, na palcach jednej ręki mogliśmy zliczyć ciepłe dni… Z pewnością jednak nasza bezglutenowa dieta nie ucierpiała, ale… tylko dzięki naszej zapobiegliwości. Gdybym zdała się na sanatoryjną kuchnię, to pewnie nie byłoby tak lekko.
Wszystkich bezglutenowych rodziców zachęcam do korzystania z oferty sanatoriów i ośrodków wypoczynkowych lub SPA, bo dieta nie może nas w niczym ograniczać. Ale przed wyjazdem warto omówić szczegóły diety z miejscową dietetyczką. Właśnie po to, by ustalić szczegóły i część produktów zabrać ze sobą. Zamiast denerwować się, czy ktoś powinien nam je zapewnić, czy też nie, lepiej samemu zadbać o bezpieczną dietę swojego dziecka i siebie. W tej kwestii musimy być świadomymi i nieufnymi rodzicami – bo inaczej zatrują nas glutenem :).
Chyba, że jedziemy do sprawdzonych ośrodków z programu Menu bez Glutenu – tam możemy jeść bez obaw.
A sanatoria? Oczywiście powinny zapewnić kuracjuszom dietę bezglutenową i NFZ je do tego zobowiązuje (o tym napiszę niebawem). W praktyce jednak niektóre ośrodki są nam niechętne. Bywa, o czym przekonałam się na własnej skórze w Szczawnie-Zdrój (o tym jutro, w drugiej części opowieści o sanatoriach), że lekarz, dietetyczka i kucharki są wręcz zdziwieni, że ktoś aż tak restrykcyjnie stosuje dietę… Właśnie tam każdego dnia stałam w kuchni przy garnkach….