Kilka dni później to samo chciałam napisać po wejściu na Świnicę (2301 m n.p.m.), która stanowi początek Orlej Perci. Bo marzenia naprawdę się spełniają, nawet jak ma się celiakię i parę innych chorób. Jeśli zatem kochacie góry, pakujcie plecak i wpadajcie na bezglutenowe wakacje w Tatrach, Sudetach czy Beskidach. Nie zabierajcie dużo prowiantu, bo na miejscu kupicie wszystko, co jest potrzebne osobie z celiakią w górach. Zresztą, w górach karmią nas widoki, powietrze, słońce, wiatr i deszcz ;)
Na Świnicę prowadzi trudny szlak (łańcuchy, liczne ekspozycje). Bez dwóch zdań: nie jest to droga dla początkujących turystów. Trzeba dobrze przygotować się do wejścia na Świnicę. Przede wszystkim nabrać wprawy i kondycji na niższych szczytach, by oswoić się z ekspozycją, skałami oraz z wysiłkiem. Nie będę się wymądrzać, bo szczegółowe informacje o wejściu na Świnicę znajdziecie na specjalistycznych portalach i blogach. Ale skoro mam okazję powiedzieć parę słów, to posłuchajcie:
Tak jak wspomniałam: turysta z celiakią i na diecie bezglutenowej, który zmierza w kierunku Świnicy, cały prowiant musi wnieść na plecach. W schronisku Murowaniec na Hali Gąsienicowej może liczyć jedynie na jajecznicę, podobnież na Kasprowym Wierchu. Jaki prowiant warto wziąć w góry do bezglutenowego plecaka ;) ? KLIK – pisałam o tym tutaj. Przyznam się jednak, że na Świnicy poszalałam – w nagrodę za wejście wypiłam fantę i zjadłam opakowanie cytrynowych wafelków bezglutenowych, choć najpierw machnęłam pożywną kanapkę.
Ale za to gdy wróciłam do mojej górskiej bazy – do pensjonatu bezglutenowego Moje Tatry w Białym Dunajcu – zjadłam porcję mięsa, zupę pełną warzyw i wypiłam pyszną kawę z ekspresu. Rety, jak to wszystko smakowało!
Choć na poniższym zdjęciu śmieję się do obiektywu, to w chwili wypadku wcale nie było mi do śmiechu. Gdy schodziłam już ze Świnicy, na skalistym odcinku z Hali Gąsienicowej do Kuźnic, w okolicach Przełęczy między Kopami, padał ulewny deszcz. Szłam może trochę za szybko, prawe kolano dawało mi w kość, a może już byłam zmęczona – nie wiem jak, ale nagle znalazłam się na ziemi i uderzyłam głową w ostry kamień. Podniosłam głowę i sprawdziłam, czy nie tracę ostrości widzenia. Uff, było OK. Turyści idący za mną pomogli mi wstać, a ponieważ ze skroni nad prawym okiem lała się krew, zaopatrzyli mi ranę. Z duszą na ramieniu poszłam dalej do przystanku w Kuźnicach, a następnie pociągiem przyjechałam do Białego Dunajca. Nie patrzyłam w lustro, więc dopiero przerażona mina Daniela, który odbierał mnie z PKP, odkryła przede mną prawdę: miałam niezłe limo na oku… Przez kolejne dni oko nabierało kolorów, a opuchlizna dodawała twarzy wyrazu ;) A ja cieszyłam się, że ten wypadek miał tylko takie skutki. Potem, podczas kolejnych wejść na Beskid czy Rysy od słowackiej strony byłam jeszcze bardziej ostrożna. Już wiedziałam, jak łatwo na szlaku o wypadek.
KOMENTARZE